Opowieści senne - Blog na pograniczu snu i jawy

...

środa, 7 kwietnia 2010

7 kwietnia 2010 - po świętach wielkiej nocy

Od czasu świąt, 4 kwietnia, śnią mi się niesamowite rzeczy – takie baśniowe, nie z tego świata. Niestety mało co z tego pamiętam, ponieważ wciąż mnie rano coś budzi i nie mogę się skupić na samym śnie. Za to pamiętam fragmenty snów.
Pamiętam podwórko a może jakieś boisko i to, że było dużo dzieci. Dwóch chłopców z sikawkami jak od strażaków zaczęło mnie gonić. Byli daleko, ale fontanna wody i tak mnie oblewała (tu chyba się odzywa moja trauma z dzieciństwa – strach przed Śmigusem Dyngusem;) Uciekałam przed nimi i skręciłam gdzieś miedzy blokami tzn. dosłownymi blokami, nie takimi miejskimi, tylko wielkimi blokami bez okien, drzwi, balkonów – stały takie wielkie prostopadłościany. Potem zaczęłam się unosić w powietrzu (lubię ten stan we śnie – jest mi tak lekko). Frunę nie na skrzydłach i unoszę się coraz wyżej, aż w końcu docieram do dziwnego miejsca…, jeśli to coś można nazwać miejscem. To był jakby wielki lej zbudowany z jakiejś łososiowej masy gdzieś wysoko w chmurach. Stałam na brzegu, a może się opierałam o to i patrzyłam w dół. Na dole była mała dziurka (jak w lejku), przez którą było widać świat i ludzi takich maleńkich. To było jakby oko na świat – boże oko. Kręciło się i przesuwało, a ja to wszystko widziałam na własne oczy :)