Opowieści senne - Blog na pograniczu snu i jawy

...

piątek, 26 lutego 2010

Domy z moich snów

Zauważyłam, że dość często śnią mi się domy. Domy różnego rodzaju, w których jestem i przebywam, ale w których raczej nie mieszkam. Może to reakcja na to, że mnie samej marzy się własny, idealny dom, którego nigdy nie miałam. Dlatego moja podświadomość pokazuje mi jego różne warianty, jakby w sennym katalogu ofert mieszkaniowych :)

Na przykład wczoraj śnił mi się dom, a właściwie willa, należąca do jakiegoś starszego małżeństwa zamożnych ludzi. Wnętrze było dość mroczne, zakurzone w stylu barokowym kapiącym złotem, pięknymi ozdobami ram i antyków, kutych balustrad, ciężkich zasłon i draperii. Wnętrze wypełniało ciepłe światło świec, wielkich kryształowych żyrandoli i kinkietów na ścianach.

Chodziłam po domu i chyba czekałam na tych dwoje starszych ludzi. Widziałam ich zdjęcia w pięknych ozdobnych i złotych ramkach stojące gdzieś na ciężkiej, drewnianej komodzie. Weszłam do kuchni, nie wiem czego tam szukałam. Był tam stary piec i płyta grzewcza na drewno (jak kiedyś u mojej babci), na ścianach ceramiczne kafelki bodajże z jakimś znakiem bądź rysunkiem (może herbem), wszędzie dookoła były miedziane garnki i wiklinowe kosze. Potem znalazłam się jakby na ogromnej klatce schodowej albo dziedzińcu wewnątrz domu (zamkniętym od góry dachem) otoczonym dookoła zdobionymi balkonami i kolumnami. Przez środek każdej kondygnacji balkonu przechodziła kładka na drugą stronę. Podłoga na balkonach była przykryta jasnoniebieskim satynowym materiałem, po którym, nie wiedzieć czemu, zaczęłam się czołgać, marszcząc i falując w ten sposób materiał. Oderwał mnie od tego dziadek, na którego czekałam. Wszedł do domu drzwiami od kuchni, w której wcześniej byłam. Słyszałam jak wchodzi, a widziałam to oczyma wyobraźni.. i wtedy się obudziłam.

.............................

A propos tego snu przypomniałam sobie też inne sny związane z domami, które kiedyś mi się śniły.

Śnił mi się dom mojej cioci, do której kiedyś jako dziecko lubiłam jeździć, bo zawsze tam były koty, których u mnie w domu nie było. To był stary poniemiecki domek, który w moim śnie wyglądał zupełnie inaczej. I chociaż dół domu i ogród wyglądały podobnie to jednak góra, albo raczej poddasze i strych wyglądały zupełnie inaczej (zazwyczaj tam właśnie spałam w małym pokoiku mojej cioci na poddaszu). To było jakby moje tajemne pomieszczenie. I choć wchodziło się do góry po schodach to żeby tam trafić trzeba było wejść jeszcze wyżej po wąskich, klaustrofobicznych i stromych schodkach. Tam było kilka małych łóżek i małe okienko, przez które wdzierało się jasne światło dnia. Podłoga ciemna, drewniana i ściany jak to na poddaszu, pochyłe i chyba kilka kolorowych bibelotów. Wiem, że lubiłam to miejsce, bo czułam się tam bezpiecznie, ciepło i przytulnie. To była wersja pewnej dziecięcej kryjówki, do której mogło wgramolić się tylko małe dziecko lub gromada małych krasnoludków :) Nie pamiętam już reszty szczegółów. Możliwe, że przyniosłam tam ze sobą małego, białego kotka – coś mi tak świta.

Pamiętam też inny dom. Jakby zupełnie z innej bajki niż te dwa poprzednie opisane w tym poście. To był dom nowoczesny, jasny i przestronny. Biały wewnątrz i na zewnątrz, czysty i schludny. Patrzyłam na niego jakby z daleka i trochę z góry. Wyróżniał się z pośród wszystkich innych domów, które stały obok niego. Ze względu na to, iż była to noc, z wielkich okien i przeszkleń w dachu wyzierało ciepłe światło (to chyba było właśnie to ciepło domowego ogniska, o którym chyba każdy z nas marzy).

Nagle znalazłam się wewnątrz tego domu. Miał białe, czyste ściany, na których nic nie było, ani jednego obrazu. Może obrazy miały tworzyć wielkie przeszklenia i widok za nimi. Wtedy było ciemno i za oknem nie było nic widać. Za to wewnątrz było jasno i bezpiecznie. Stałam na schodach bez balustrady z widokiem na ogromny i przestronny salon, w którym szklenia sięgały do samego dachu. Na środku pomieszczenia na białych kanapach siedziała jakaś rodzina. Uśmiechali się do mnie szczerym uśmiechem i dobrocią w oczach. (Obraz dziwny i trochę przerażający, ale wydaje mi się, że wtedy nie czułam przed nimi, żadnych obaw). Potem już się raczej obudziłam, bo nie pamiętam niczego więcej związanego z tym właśnie domem.

środa, 24 lutego 2010

Johnny Deep

Było jak w filmie Don Juan. To znaczy Johnny był jak z tego filmu, a wszystko toczyło się jak w filmie. Moim filmie, który zarysował się gdzieś tam w głowie. Niestety nie grałam w nim głównej roli. A szkoda, bo Johnny, jako aktor, należy do moich ulubionych idoli filmowych. Ostała mi się jednak rola bacznego obserwatora tego wszystkiego, co się działo. Szkoda tylko, że za pisanie tego snu nie wzięłam się o wiele wcześniej i na świeżo. Przez cały dzień byłam zapracowana i głowę miałam zajętą. Dlatego teraz tak naprawdę nie mam co pisać, bo zmyślać niestety nie umiem.

Jedyne co mogę napisać, to to, że sen był świetny, dużo się w nim działo, było sporo wątków i szybka akcja, a przygoda była niesamowita… aż się wstawać nie chciało :) eh

sobota, 20 lutego 2010

Sen 20luty / 55 urodziny mojej mamy

Dziś pamiętam tylko kilka dziwnych scen, ale trudno je złożyć jedną wspólną całość. Przewalają się przez moją głowę obrazy, które trudno jest przełożyć na słowa. Pamiętam jedną scenę bardzo dokładnie.

Przechodziłam przez kanał lub tunel. Jak zwykle ktoś był obok mnie, ale nie pamiętam kto. Raczej mężczyzna. To było jakby śledztwo. Możliwe, że kogoś lub coś śledziliśmy. Kanał był w miarę widny, bo byliśmy już prawie u jego wylotu, więc do środka wpadało światło dnia. Środkiem płynęła wartka rzeczka, głęboka może do kostki lub głębsza. To, co nas zdziwiło to istoty w tej wodzie. To były jakby wielkie, długie i spasione sumy, jak noga dorosłego człowieka. Za to ich skóra, w prążki jak u lamparta, mieniła się i błyszczała w wodzie jak jakieś cenne złoto. A przecież to był zwykły kanał z niezbyt czystą wodą. Zmierzając w kierunku wyjścia minęliśmy ich kilka. Wszystkie tkwiły w tym samym miejscu przytwierdzone do dna, nieznacznie się ruszając.
Poza tunelem na zewnątrz było ich jeszcze kilka. Ale już nie w wodzie. Wszystkie leżały w czarnym jak smoła błocie i nie były już takie ładne. Widziałam je, później jakąś skałę czy wielki kamień a za nim bloki. Reszta jest już tak pogmatwana i niejasna, że sama się w niej gubię.

środa, 17 lutego 2010

Tak było w zeszłym tygodniu

Sen 10luty
Z grupą ludzi wsiadam do samolotu. To chyba jakaś wycieczka, bo jest też parę znajomych mi twarzy. Razem ze mną siada Ola. Ja przy oknie. Widzę betonowy plac lotniska i ładną, słoneczną pogodę za oknem samolotu. Usadawiam się wygodnie w fotelu. Czuje się zadowolona w bardzo dobrym nastroju.
Samolot rusza. Czy się boję? Lekko ogarnia mnie lęk, ale nie tracę humoru. Wbija mnie w fotel, gdy samolot zaczyna się podnosić. Lotu nie pamiętam z tego snu, pamiętam tylko start i wyjście z samolotu. Prawie tak jakbyśmy w ogóle nie startowali, bo znów byliśmy w tym samym miejscu – na betonowym placu lotniska. Z tą jedynie różnicą, że teraz był tam cyrk. Był środek upalnego i dusznego dnia. Słońce prażyło niemiłosiernie, a na betonie można było się poczuć jak skwarki. Ludzie z samolotu stali w grupie. Ja z koleżanką znalazłyśmy balona i zaczęłyśmy sobie go odbijać. Idziemy w kierunku cyrku. Same. Przechodzimy między wielkimi i kolorowymi namiotami. Nagle, za wielkim metalowym ogrodzeniem widzimy ludzi i zwierzęta. Okropny widok. Potężny słoń, wielbłąd i tygrys pośród nich treserzy. Zwierzęta leżą na boku, nie mogą się ruszyć, bo pan tak każe. Chyba nie były skrępowane. Po prostu człowiek zmusił je do takiego bezczynnego leżenia swą brutalną siłą i krzykami, tak jakby to miałaby być dla nich kara za nieposłuszeństwo. Leżały w pełnym słońcu i dosłownie smażyły się na żywca. Widziałam ich mętne oczy i pianę w pyskach. Wszystko od gorączki i przez człowieka, który nie miał dla nich litości.
Nie wiem, co działo się dookoła, bo widziałam jedynie tą scenę. Ja za to stałam jak wmurowana w ziemię, nie mogłam nawet nic wykrzyczeć. Krzyczałam za to w duszy i to chyba było widać na mojej twarzy. Po krótkiej chwili podszedł do ogrodzenia, za którym stałam, połykacz ognia i dmuchnął w moim kierunku falą ognia. To mnie obudziło.

............................................................

Sen 12luty
Siedziałam na ławce pod ścianą, na jakimś dziecińcu. Wyglądało to trochę jak dziedziniec mojej starej szkoły. Trwały jakieś występy. Bodajże na zakończenie szkoły. Ławka była drewniana, lita. Zaraz obok mnie siedział kolega z klasy. Nie pamiętam by był ktoś jeszcze dla mnie znajomy, choć ogólnie na tym placu było dużo ludzi. Ja jednak byłam tylko w towarzystwie kolegi.
Przedstawienia trwały, aż nagle na środek placu wyszedł On (kiedyś był mi bardzo bliski, a rozstanie z Nim dość mocno odchorowałam). Zaczął tańczyć. Wyglądało na to, że tańczy dla mnie i jednoznacznie było widać, że próbuje zwrócić moją uwagę na siebie. Podszedł do sprawy bardzo ambicjonalnie. On kręcił te swoje piruety, a mnie się zrobiło słabo i niedobrze. Wciąż tkwił we mnie żal, za to rozstanie, którego nie chciałam i to mnie przygniatało. On zaczął coś do mnie krzyczeć, w tym samym czasie mój kolega też coś do mnie mówił. W mojej głowie wszystko wirowało. Nie słyszałam ani jego, ani mojego kolegi, tylko jakiś szum w głowie. Siedziałam ze smutną miną nie wiedząc, co zrobić. Wtedy on zmienił wyraz twarzy. Był zły i miał pretensje do mnie, że go ignoruję, że on się stara, a ja nic. Zaczął wrzeszczeć i wymachiwać rękoma. Potem pobiegł oburzony i obrażony do szatni. A ja nadal nie mogłam nawet wstać. Biłam się z myślami. Jak już w końcu zdecydowałam się pobiec za nim, jego już nie było. Zostałam sama. Na szczęście to był tylko sen.

poniedziałek, 15 lutego 2010

Sen 15luty

Dzień spędzałam ze znajomymi na plaży. Siedzieliśmy w kuckach w rządku nad brzegiem jakiejś wody. Za nami musiały być tłumy smażących się na słońcu ludzi. Wszyscy się śmiali i ogólnie było wesoło. Aż nagle ktoś wepchnął nas do wody.
Zaczęliśmy pływać, a wygłupów podwodnych nie było końca. Miedzy nami zaczęła pływać ryba. Duża ryba. Miała ciało karpia, ale płetwy piękne jak u rajskiego welona. Kolory jej były dziwne i wciąż się zmieniały. Obserwowałam ją. Nie bała się. I choć skakaliśmy i wygłupialiśmy się nadal, ona nie odpływała.
Wynurzyliśmy się z wody w zupełnie innym miejscu, choć też na plaży. To była wyspa bez drzew, ale na środku niej stał stary ceglany kościół. Było tam sporo ludzi, może turystów przyjeżdżających zwiedzać tę okolicę. Weszłam do środka. Nie było tam praktycznie nic oprócz oświetlenia i schodów po prawej stronie od wejścia, które wiodły gdzieś do góry. Tam się okazało, że mam wziąć ślub z nieznajomym człowiekiem, ale który ponoć był bardzo we mnie zakochany.
Wyglądałam inaczej niż wyglądam w rzeczywistości. To była jakby lepsza wersja mnie. Nie chciałam tego ślubu. Opierałam się. Nie chciałam poślubić zupełnie obcego mi człowieka. Spojrzałam w stronę wyjścia. Z jakiejś wieży strzelały kolorowe fajerwerki zupełnie bezgłośnie. Uciekłam.
Na plaży dostrzegłam ogromnego rajskiego ptaka, który kołował nad moją głową. Dalej uciekałam, a człowiek, za którego miałam wyjść, ścigał mnie.
Znalazłam się na moim osiedlu. Był wieczór i wciąż czułam, że ktoś mnie śledzi. Okrążyłam bloki i weszłam na szeroki deptak prowadzący do mojego domu. Unosiłam się w powietrzu. Byłam w dziwnie melancholijnym nastroju. Śpiewałam. Nie pamiętam, co. Gdy dotarłam do mojego domu, zamiast iść do siebie, poszłam do koleżanki (tej, która kiedyś uważała się za moją przyjaciółkę, a była jedną wielką ściemniarą). Razem z nią wjechałam na 11 piętro naszego bloku. Winda była jakaś ociężała i im wyżej tym wolniej wjeżdżała na górę. W końcu zamiast znaleźć się na górze znalazłam się na dole, pod blokiem. Gdzie wszyscy na mnie czekali, a moja Siostra i Mama były zamieszane w intrygę związaną ze ślubem. One też nie były podobne do siebie. Mama była chuda i miała długie włosy, a Siostra… nie pamiętam. W końcu zobaczyłam tego, za którego miałam wyjść i który rzekomo był we mnie bardzo zakochany. Miał trójkątną łysą głowę, był niski i potężny jak jakiś byk rozpłodowy, a jego góra mięśni mnie przerażała (totalnie nie mój typ faceta). Mama i Siostra przekonywały mnie, że to dobry chłopak i namawiały mnie do ślubu. Ja nie wierzyłam w to i dalej się wzbraniałam. Aż w końcu on mnie przytulił i przekonywał, że mnie kocha. Ja się zaczęłam zastanawiać czy mnie kiedyś nie udusi tymi mięśniami; no tak teraz jesteś łagodny jak baranek, ale kiedyś możesz użyć tej góry mięśni przeciwko mnie… to mnie chyba obudziło.

sobota, 13 lutego 2010

Sen 13luty

Był szary i wilgotny dzień. Nie pamiętam jak tam się znalazłam. Była ze mną Oliwia i chyba ktoś jeszcze. Ktoś, kto zawsze był z tylu za mną, choć nie pamiętam jego twarzy.
Weszliśmy na czyjeś podwórko, następnie przez ganek do domu. To był stary, duży dom o skrzypiących podłogach i stukających ścianach. Trochę jak z horroru amerykańskiego, w którym panoszy się pustka, masa kurzu i zapach wilgotnej zgnilizny, jakby przed chwila ktoś tam umarł. Czasem też trzaśnie niedomknięta okiennica od wiatru, wprowadzając tym samym moment grozy. Ale ja się chyba cieszyłam z tego, że tam jestem. Biegałam w wielkim podnieceniu po wszystkich pokojach i rożnych pomieszczeniach, prawie tak samo jakbym miała się tam wprowadzić. Chyba chciałam zobaczyć jaki jest układ i rozmieszczenie domu. Wpadłam do kuchni, w której stał na środku stół, a w rogu pod wielkim oknem rozpadające się szafki kuchenne. Wszystko było brudne i pokryte grubiutką, puchatą warstewką kurzu. Weszłam do jednego z pomieszczeniem przylegających do kuchni. To był mały, podłużny pokój; pomyślałam wtedy: "dobry dla babci". W pokoju nic nie było, nie pamiętam nawet czy było okno. Wyszłam i zamknęłam drzwi. Chyba się uśmiechnęłam pod nosem. Po chwili otworzyłam następne, zaraz obok. Przeraziłam się. To była jakby mała łazienka, choć nie posiadała typowej armatury. Za to w podłodze było coś, co przypominało rów szerokości 20-30 cm, długości 2metrów i głębokości może 10-15 metrów. Co to było, nie mam pojęcia. Stałam tam i myślałam nad tym co to może być. Na dnie tego zbiornika można było dostrzec żółtawo-zielonkawa maź, w której coś pływało. Nie czułam żadnego zapachu i choć było to bardzo dziwne, mój niepokój nie był wielki.
Zobaczyłam przez okno Oliwię. Przeszedł mnie dreszcz i zrobiłam wielkie oczy. Na zewnątrz za oknem było wielkie bagno. Wyszłam i zawołałam ją. Ziemia na podwórzu była czarna, kleista i śliska, tylko gdzieniegdzie wyrastały małe kępki trawy. Za to ok. 20metrów od domu było grzęzawisko. Oliwia była blisko, zdecydowanie za blisko tego bagna. Idąc w jej kierunku zostawiałam za sobą błotniste ślady moich butów. Wtem spostrzegłam trzy białe, małe kotki. Topiły się w tym bagnie, łapki im się zapadały, nie mogły się wydostać. Kwiliły przy tym bardzo głośno, wołając o pomoc. Chciałyśmy je uratować, choć ziemia była grząska i niepewna. Jednego z nich chyba chwyciłam. Potem się obudziłam.